Po dłuższej pandemicznej przerwie dobrze jest wrócić do robienia wpisów. I choć w ostatnim czasie niespecjalnie przyglądałem się nowościom, to jakimś cudem trafiła się jedna produkcja, która jest dziwna niemal pod każdym względem, mimo że trwa niecałe półtorej godziny. A mowa o nowej animacji Netflixa- „Rodzeństwo Willoughby”.
W zarysie ta oparta na książce Lois Lowry historia nie zwiastuje niczego nadspodziewanego. Choć ród Willoughby szczyci się bogatą tradycją odkrywców i wynalazców, to ich współczesne pokolenie temu zaprzecza. Żyjący w starym domu pośród wieżowców wielkiego miasta rodzice zupełnie nie przejmują się swoimi dziećmi: tchórzliwemu ale podziwiającemu dokonania przodków Timowi, lubiącej śpiewać córce Jane oraz dziwnym bliźniakom o imieniu Barnaby. Co więcej, ich styl życia również jest wyjęty z minionego wieku, czego powodem jest m.in. to, że żadne z nich nie opuszcza domu. Wszystko zmienia się pewnej nocy, kiedy pod wrota posiadłości podrzucone zostaje dziecko.
W pierwszej kolejności chciałbym zacząć od największej wady tej produkcji, która sprawia, że trudno jest w kilku słowach streścić fabułę tego filmu. Powyższy opis opisuje jedynie sam początek filmu, pomijając całkowicie inne wątki, bowiem „Rodzeństwo Willoughby” swoją formą przypomina raczej miniserial upakowany w bardzo skompresowanej formie. Wyraźnie widać momenty przejścia jednej historii w drugą, zgoła inną- historii porzuconego dziecka, wysłania rodziców na długie wakacje, by cieszyć się uzyskanym sieroctwem, przybycie niani, itd. To sprawia, że pomimo niedługiego czasu trwania filmu bardzo ciężko jest wysiedzieć przy nim za pierwszym razem. Mimo źle zoptymalizowanej historii jest jednak jeden wątek główny, który niewidocznie spaja całość, a jest nim rodzina.
„Rodzeństwo Willoughby” całkiem zgrabnie wykorzystuje motyw zaprzeczenia minionym wartościom rodu oraz nieznajomość współczesnych zdobyczy techniki przez głównych bohaterów (którzy nie znają nawet konceptu smartfona), by wzmocnić główny wydźwięk. Twórcy bowiem chcą przekazać, że słowo „rodzina” w rzeczywistości nie jedno ma imię i może ona zostać zbudowana na różne sposoby. Autorzy przy tym całkiem zgrabnie włączają bardzo trudne tematy, z których tym wiodącym jest porzucenie i (inne słowo klucz) adaptacja do nowych warunków.Choć skompresowano tu mnóstwo rzeczy, to zadziwiający jest fakt, jak bardzo poszanowano tutejsze zagadnienia. Oczywiście, są one nieco przejaskrawione, gdyż jest to film dla młodej widowni, ale podczas seansu nie wyłapałem ani jednego momentu, w którym przesłanie mogłoby być źle odebrane albo niosłoby niezamierzoną szkodliwość. Jednakże jest to pozycja niekoniecznie dla najmłodszej widowni, gdyż pewne elementy mogą się okazać zbyt ponure.
Od technicznej strony film jest bardzo ciekawy, zwłaszcza jeśli chodzi o animację. Jest ona wygenerowana komputerowo, ale stylistycznie mocno nawiązuje do produkcji poklatkowych. Ponadto same postacie, jak i miejsca wykreowano tak, by przypominały ręcznie tworzone modele, co daje całkiem ciekawy wizualny mix, można by rzec na miarę „Klausa”. Bardzo udała się twórcom ścieżka dźwiękowa, która jest może nie różnorodna, ale idealnie pasująca do kontekstu scen.
Podsumowując, „Rodzeństwo Willoughby” jest niestety nieco przeładowaną tematycznie animacją, ale to co działa, spisuje się doskonale. Pełna udanego humoru i emocji animacja nie przypadnie wszystkim do gustu, ale warto ją sprawdzić, zwłaszcza że nie trzeba wychodzić z domu, by ją obejrzeć.
7/10
Tytuł Oryginalny: The Willoughbys
Reżyseria: Kris Pearn, Cory Evans, Rob Lodermeier
Rok Produkcji: 2020