„Pacific Rim” w reżyserii Guillermo del Toro nie był wolny od wad. Mimo wszystko spełniał swoją rolę, jaką było dostarczenie prostej rozrywki na wysokim poziomie. Pomimo jednowymiarowych postaci oraz oparciu historii o typowe schematy, walki Kaiju z Jaegerami wyglądały nieziemsko, podobnie jak strona wizualna. Ponadto była to zamknięta opowieść, w której wszelkie wątki zostały domknięte w odpowiedni sposób. Tuż przed seansem najnowszej części (być może) cyklu najbardziej ciekawiło mnie, jaki pomysł na kontynuację mogą mieć twórcy.
Sposób prowadzenia narracji na początku filmu przypomina nieco ten z serii „Szybcy i Wściekli”. Zaprezentowane są realia świata dziesięć lat po pokonaniu Kaiju, w którym nie wszystko jeszcze zostało odbudowane, w warsztatach amatorsko budowane są Jaegery a grupy przestępcze specjalizują się w kradzieży komponentów z oryginalnych maszyn. To jest najlepsza część całego filmu, ponieważ nie tylko ma swój wyraźny styl, bardzo różniący się od poprzedniej części, ale również rozszerza świat. Potem niestety jest już tylko gorzej.
Wraz z długością obrazu pojawiają się liczne, drobne wątki, z których wiele nie prowadzi do niczego. Ponadto kończą się nagle, jakby scenarzyści nie mieli na ich rozwój żadnego pomysłu, albo nieudolnie kładli podwaliny pod następne epizody. W trzecim akcie gęstość różnych rozproszonych elementów jest na tyle duża, że nietrudno jest o zagubienie się w akcji. Ponadto twórcy oczekują od widza wręcz ogromnego zawieszenia wiary.

Prawdą jest, że del Toro również wymagał przymknięcia oka na pewne rozwiązania fabularne, ale przynajmniej miały one jakiś sens. Dzięki temu po zaakceptowaniu faktu, że na ogromne istoty z innego wymiaru najlepszą bronią są ogromne roboty, można było w spokoju czerpać radość z obrazu. Tutaj natomiast każde następne rozwiązanie służy jedynie popchnięciu fabuły do przodu. Brakuje jakiejkolwiek logiki działań, a poza tym na każdą okoliczność zawsze znajduje się odpowiednie rozwiązanie (oczywiście w ostatniej chwili). Natłok zarówno wątków jak i absurdów tworzy koktajl, który jest nie tylko niesmaczny, ale również jest ciężko strawny.
Od strony wizualnej produkcja także nie oferuje niczego specjalnego. Efekty specjalne są gorsze w porównaniu z pierwszym „Pacific Rim”, przez co walki w żaden sposób nie prezentują się okazale. Aktorzy wykazują brak jakiegokolwiek zaangażowania emocjonalnego, a charyzmę prezentuje jedynie Scott Eastwood, co najprawdopodobniej wynika z jego aparycji.
„Pacific Rim: Uprising” zdecydowanie nie nadaje się na luźny, niezobowiązujący seans. Po zakończeniu seansu nie czuć nic wiecej poza bólem głowy oraz próbą przypomnienia sobie, o czym właściwie był film. Chciałbym znaleźć jakiekolwiek pozytywne strony, ale ciężko to zrobić w przypadku filmu rozrywkowego, który ani nie bawi, ani nie angażuje, ani nie prezentuje się dobrze w żadnym tego słowa znaczeniu. Jak wspomniałem na początku, pierwsza część cyklu stanowiła zwartą i zakończoną opowieść. I dobrze by było, gdyby tak już zostało na zawsze.
4/10