Nie jest tajemnicą, że „Irlandczyk” Martina Scorsese należał do jednych z bardziej wyczekiwanych filmów tego roku. Wymarzony projekt autora o niesamowitym dorobku artystycznym, na który od dawna szukał środków niezbędnych do jego zrealizowania. Film ostatecznie powstał dla Netflixa, który po zeszłorocznym sukcesie „Romy” poszukuje do portfolio swojej oferty autorskich projektów z wyższej półki. Nie trudno się domyślić, że „Irlandczyk” jest tegorocznym oczkiem tej platformy, ale czy rzeczywiście jest on tego wart?
„Irlandczyk” pod wieloma względami przypomina „Chłopców z ferajny”. Podobne jest tempo narracji, występ De Niro i Pesci’ego, klimat planu, ale nie jest to bynajmniej próba odtworzenia tego samego. Fabuła prowadzona jest w sposób nieco szkatułkowy, na kilku liniach czasowych jednocześnie, ale w sposób czysty i zrozumiały, a przechodzenie z jednej linii na drugą ma swoje logiczne uzasadnienie. Ponad trzy i półgodzinny metraż z pewnością może odstraszać, jednakże Scorsese nie marnuje żadnej sekundy na rozwadnianie fabuły, bowiem nie ma tu chwil, które mogłyby nużyć. Historia od samego początku budzi zainteresowanie i utrzymuje je do samego końca. W czym zatem leży problem tej produkcji?
Paradoksalnie największym problemem jest sam metraż. Choć jest on bezbłędnie wykorzystany, to po zakończeniu seansu można odnieść wrażenie, że ta opowieść, choć interesująca, była trochę o niczym. Przez cały ten metraż można poznać blisko postać Franka, ale pozostaje ona obojętna; można poznać sposób działania mafii, ale dość często wątek ten odsuwany jest na dalsze plany. Wątek Jimmy’ego Hoffy jest wysuwany przez twórców jako ten najważniejszy, stanowiący oś całej fabuły, ale pod naporem drobnych elementów nie jest on na tyle silny, by faktycznie stanowić tę najważniejszą część produkcji. I faktycznie „Irlandczyk jest po części tym wszystkim i niczym zarazem.
Trzy i pół godziny, które Scorsese przeznaczył na „Irlandczyka” jest stanowczo za długim czasem, który nie pozwolił twórcy na skrystalizowanie tej najważniejszej części, a przez to powstały tak naprawdę trzy różne filmy połączone w jeden. Można teoretycznie bronić, że nie jest to żaden problem i można ten argument zrozumieć, zwłaszcza że- jak wspomniałem- „Irlandczyk” nie nuży na żadnym etapie, ale jeśli spojrzeć na inne produkcje, zwłaszcza te z lat 50tych i 60tych, kiedy to czterogodzinne epopeje nie były rzadkością, to każda z nich opierała się na jednym ważnym temacie, powoli rozwijanym. Scorsese zaś nie rozwija, a dokłada, każąc widzowi utrzymać na wszystkim skupienie przez cały czas, by nie wypaść z rytmu.
Z tego też powodu „Irlandczyk” jest co prawda filmem ciekawym i w pewnym sensie wartym uwagi, ale też nie dorównuje on innym projektom tego reżysera. Doskonale prowadzone tempo, wybitne kreacje (nawet technika odmładzania nie przeszkadza tu zbytnio, choć widać ingerencje specjalistów od efektów wizualnych), dobrze utrzymany klimat, ale indywidualności ta produkcja niestety nie ma.
8/10
Tytuł Oryginalny: The Irishman
Reżyseria: Martin Scorsese
Rok Produkcji: 2019