To miał być odważny film, będący polską odpowiedzią na „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Kiedy jednak wspomniany oryginał może uchodzić w tym przypadku za wzór, to jest to wystarczająco duży sygnał, z czym mamy do czynienia. „365 dni” bowiem jest filmem, w którym nic nie działa, a już na pewno nikt nie postarał się o pozory (tak jak zrobiono to w przypadku „Greya”). I można byłoby wymieniać tu po kolei poszczególne elementy, które zawiodły, ale o wiele lepiej wyjaśni to przedstawienie niektórych fragmentów filmu, którego książkowy oryginał zaczynał już z bezsensownym konceptem.

Postacie mają imiona, ale nie oszukujmy się, nikt ich nie zapamięta, ponieważ mimo pierwszego planu pozostają całkowicie bezosobowe. Gdyby jednak streścić fabułę, to wygląda ona tak: Laura jedzie na wakacje na Sycylię z chłopakiem, który delikatnie mówiąc w ogóle się nią nie przejmuje. Kiedy w złości opuszcza hotel, zostaje natychmiast porwana. Trafia do willi mafijnego bossa (Massimo, choć bardziej pasowałoby Piccolo), który stawia jej ultimatum. Ma 365 dni, aby się w nim zakochać, albo… po tym czasie zostanie uwolniona. Wspaniałe ultimatum, trzeba przyznać. Gdyby ktoś jednak zadał pytanie, dlaczego to właśnie Laura została porwana, uzyska bardzo prostą odpowiedź. Otóż wygląda ona tak samo, jak kobieta, którą ujrzał w myślach przed laty. Czas na dalszą wędrówkę po fantastycznym świecie tej opowieści.

© Next Film

Powiedzieć, że „365 dni” to „Syndrom Sztokholmski: The Movie” to nic nie powiedzieć. Przez znakomitą większość filmu toczy się tu powtarzalny cykl. Laura buntuje się mówiąc, że nie jest rzeczą-> Laura uwodzi Massimo-> Laura jest zaskoczona, że Massimo się denerwuje więc wyciąga kartę „nie jestem rzeczą”. A w międzyczasie są zakupy, dużo zakupów. Trzeba przyznać, że Laura więziona jest w dość luźny sposób, ponieważ dużo czasu spędza z ochroniarzami na zakupach, jest zabierana przez Massimo do różnych włoskich miast itp. Rodzi się tu kolejne pytanie, dlaczego po prostu nie ucieknie, skoro ma aż za dużo okazji. Twórcy przewidzieli to pytanie i nie wierząc w inteligencję widza przygotowali scenę podczas pierwszego wyjścia na zakupy. Otóż wymyka się ona ochroniarzom, podbiega do policjantów, by zgłosić porwanie, natomiast ci widząc za nią Massimo kłaniają się tylko i odchodzą. I to jest karta przetargowa na resztę filmu, ponieważ Massimo na pewno ma wszędzie układy.

Dobrze, przyjmujemy, że Laura nie może się zgłosić na policję. Mogłaby jednak w inny sposób dać komukolwiek znać o swojej sytuacji, skoro „bycie rzeczą” jej nie pasuje. Oczywiście jest pozbawiona swojego telefonu i laptopa, ale po niezbyt długim czasie Massimo uznaje, że zasługuje na zwrot tych przedmiotów idealnych do komunikacji. Natychmiast po dostaniu dostępu do telefonu Laura dzwoni do matki, by jej powiedzieć, że… dostała roczny kontrakt w Hotelu na Sycylii i dlatego nie przyjechała oraz że ma się dobrze. I nawet nie udaje, że musi pozorować spokój. Czyli jednak ta sytuacja jakby jej pasowała? To już nie jest „Syndrom Sztokholmski: The Movie”, tylko „Kot Schrödingera: The Movie”. 

A właśnie, nasi bohaterowie mają swoje backstory, które łatwo przegapić, mimo że film się od tego zaczyna. Laura pracowała w bliżej nieokreślonej korporacji hotelarskiej, w której zasłynęła wypromowaniem jakiegoś hotelu dużym skandalem. Więcej szczegółów jednak nie poznamy, widocznie był to zbyt duży skandal nawet jak na ten film. Massimo natomiast stracił ojca i prawie sam zginął w trakcie zamachu podczas rozmów z potencjalnymi mafijnymi partnerami. I to tuż przed tym zamachem widział kobietę podobną do Laury. Tu też wychodzi na jaw pewna cecha Massimo. Jako boss robi różne rzeczy, ale nigdy nie handluje dziećmi. Film dobitnie to podkreśla, jakby miało to w jakikolwiek sposób wzbudzić naszą sympatię do niego. 

© Next Film

Po drodze w fabule pojawiają się mafijne porachunki, odesłanie Laury do Polski, gdzie nasza bohaterka stwierdza, że kocha Massimo, choć właściwie nie wiadomo, co się do tego przyczyniło (a minęły dwa miesiące od porwania). Dochodzi nawet do tego, że filmowa para postanawia wziąć ślub! I tu dochodzimy do najbardziej leniwego zakończenia, jakie tylko można było stworzyć, by jakoś zamknąć to wszystko, nim się rozpędzi (SPOILER ALERT!!!). Laura wraca do Massimo wraz z przyjaciółką z przedślubnej sesji zdjęciowej. Ich samochód wjeżdża do tunelu. Cięcie. Massimo czeka na Laurę, gdy jeden z jego ludzi podbiega do niego i ledwo dysząc mówi, że Laura … Cięcie. Widok na wjazd do tunelu zastawiony przez policję i służby ratunkowe. Cięcie. Napisy końcowe (KONIEC SPOILER ALERT!!!).

A, zapomniałbym o elemencie, którym teoretycznie ta produkcja wzbudziła największe zainteresowanie.- sceny erotyczne. Mówiąc krótko- są. I to chyba najlepsze, co można o nich napisać, bowiem wyglądają one komicznie. Massimo za każdym razem wygląda, jakby miały mu  za chwilę wypaść oczy (a zbliżenie na jego twarz to zawsze ponad połowa tych scen), a ponadto jest tu dużo problemów z kątem w stylu szkoły Tommy’ego Wiseau, (tak, fellatio prawie na wysokości pępka).

Zakończmy już tą pisaninę jednym podsumowaniem. „365 dni” to film chaos o niezdecydowaniu, zakupach i okazyjnym seksie wrzuconym z obowiązku. Odwaga na poziomie dzieci pukających do drzwi i uciekających, zanim ktoś je otworzy. Najbardziej niepotrzebny film, jaki od dawna widziałem, a o którym najlepsze, co można powiedzieć, to fakt, że w odróżnieniu od „Kac Wawy” da się go obejrzeć za pierwszym razem do końca.

1/10

Tytuł Oryginalny: 365 dni

Reżyseria: Barbara Białowąs, Tomasz Mandes

Rok Produkcji: 2020